,,Bo w każdej książce mojego ojca jest bardzo dużo nadziei na lepsze życie” – Wywiad z Dominikiem Wernicem
Dzisiaj zapraszam Was do przeczytania wywiadu, jaki przeprowadziłem z panem Dominikiem Wernicem, synem jednego z moich ulubionych pisarzy – Wiesława Wernica. Pan Dominik zgodził się porozmawiać ze mną na temat swojego Taty, a także jego twórczości.
Jakim człowiekiem był Wiesław Wernic?
Był człowiekiem niezwykle inteligentnym i oczytanym. Czytał bardzo dużo literatury faktu – głównie opracowania historyczne a mniej beletrystyki. Znał świetnie historię Polski, USA i Kanady. Znał dobrze polską literaturę, zwłaszcza dawną. Był świetnym gawędziarzem – bardzo lubił opowiadać rozmaite dykteryjki i historie z dawnych lat. Mówił i pisał pięknie po polsku, nigdy nie używał wulgarnego języka. Nigdy nie był pompatyczny, egzaltowany czy wyniosły. Zawsze był elegancki, schludny, prawie zawsze w marynarce i z krawatem. Garnitury zawsze zamawiał prywatnie u krawca. Rzadko okazywał swoje uczucia, był raczej powściągliwym introwertykiem. Miał poczucie humoru. Podobnie jak ja bardzo lubił surrealistyczny humor Jeremiego Przybory „Kabaretu Starszych Panów”. Był dobrym człowiekiem, niewyrachowanym i trochę nieporadnym w interesach. Był sprawiedliwy, wyważony w ocenach i w postępowaniu. Potrafił uszanować ludzi o innych poglądach, co moim zdaniem szczególnie w Polsce było i jest nadal rzadkością.
Jak pański Tata spędzał wolny czas? Jakie miał hobby?
Był dziennikarzem w „Tygodniku Demokratycznym” gdzie pisał felietony głównie o problemach ekonomii, handlu i drobnej wytwórczości w Polsce, a czasami o historii Warszawy i Polski. Z redakcji do domu zawsze wracał piechotą (około 3 km) o godzinie 17-stej. Po obiedzie brał półgodzinną drzemkę, potem zabierał się za pisanie swoich westernowych powieści, czytał książki i gazety, oglądaliśmy razem dziennik, sztukę teatralną, kabaret albo film w telewizji. Czasami zabierał mnie do teatru albo do kina. Ulubiony nasz filmowy western „Rio Bravo” widzieliśmy razem kilka razy. Pisanie powieści traktował, jako relaksujące hobby po pracy dziennikarskiej. W okresie letnich wakacji lipiec-sierpień, zawsze wyjeżdżaliśmy z Warszawy na jeden lub dwa miesiące – do Rybienka pod Warszawą, do nadmorskiej Łeby, do Nadleśnictwa Maskulińskie niedaleko wsi Karwica w Puszczy Piskiej na Mazurach. Wtedy poza czytaniem i pisaniem najbardziej lubił wspólne, długie spacery po lesie, zbieranie grzybów i jagód, siedzenie na brzegu jeziora Nidzkiego, czasami pływanie. Opowiadał mi, że jeździł konno, ale tylko w młodości, w czasach przedwojennych.
Wiesław Wernic na Kiermaszu Książki w Warszawie
Jakie książki czytał?
Głównie faktograficzne, historyczne. Ale czasami lubił czytać książki przygodowe – Verne’a, Dumas’a, kryminały Conan Doyle’a o Sherlocku Holmesie, kryminały Agathy Christie, westerny Curwooda, Karola Maya i tym podobne. Lubił, podobnie jak ja, czytać powieści science-fiction Stanisława Lema. Bardzo lubił czytać Karola Maya, mieliśmy oczywiście w domu powieści – „Winnetou”, „Old Surehand” i inne, ale Ojciec zawsze twierdził, że May był mało rzetelny i mało prawdopodobny w tym, co pisał. Dodam jeszcze, że Ojciec otrzymywał bardzo dużo listów od dorosłych czytelników, mimo że jego książki skierowane były głównie do młodzieży. Nadawcy tych listów zwracali czasem uwagę na pewne szczegóły, które opisywał. Na przykład, że pewien typ karabinu Winchester nie był w danym roku produkowany. A Ojciec wtedy udowadniał, że był. Wykazywał swoją olbrzymią wiedzę na temat dziejów, kultury i obyczajów Dzikiego Zachodu Ameryki Północnej, a także na temat języka Indian, bo studiował kilka podstawowych języków plemion indiańskich. To była jego pasja. Stał się w Polsce ekspertem w dziedzinie Dzikiego Zachodu.
Co sprawiło, że pański Ojciec zaczął pisać o Dzikim Zachodzie?
Iskierką, która rozpaliła tę pasję, było spotkanie na przedwojennym, skautowskim obozie YMCA z Indianinem z plemienia Huronów. Ten Indianin nazywał się bodajże Arthur Waller. Pokazywał młodym skautom jak rozpalać ogień przez pocieranie dwóch kawałków drewna, jak malować twarz w wojenne barwy, jak robić indiański totem. Po wojnie, zaraz po powrocie z jenieckiego obozu w 1945 roku Ojciec zachorował na szkarlatynę. Leżał w łóżku, nudził się i zaczął pisać powieść. To się wtedy nazywało „Czerwona Chmura”, potem „Wysoki Orzeł”, ale ostatecznie ukazało się pod tytułem „Tropy wiodą przez prerię”, bo tytuł „Czerwona Chmura” wywoływał wedle wydawcy zbyt wiele skojarzeń politycznych. Pisał tę powieść, dopóki nie wyzdrowiał. Zatrzymał się na 78-ej stronie! Maszynopis odłożył na wysoką półkę szafy. Leżał tam prawie 20 lat! Gdy ja miałem 12 lat, znalazłem go i zacząłem czytać ten niedokończony maszynopis. Prosiłem Tatę – napisz ciąg dalszy! Najpierw kręcił nosem, ale potem się zgodził i dokończył. Dla mnie. Po dwudziestu latach, w 1965 roku ukazała się drukiem wydawnictwa „Czytelnik” ta pierwsza z jego powieści o Dzikim Zachodzie, oficjalnie zadedykowana – „mojemu synowi”. Miała pierwszy nakład 20 tysięcy i sprzedała się błyskawicznie. Potem w latach 1965-1990 ukazało się w Polsce 19 następnych powieści, o łącznym nakładzie ponad dwa miliony egzemplarzy. Poza Polską wydawane były też tłumaczenia – na niemiecki, czeski, słowacki i rumuński. Przypadkowo niedawno odkryłem (http://tarranova.lib.ru/offers/shashkin.htm), że w 1980 roku było nieautoryzowane tłumaczenie na rosyjski (tłumacz: Aleksiej Borysowicz Szaszkin) powieści „Słońce Arizony”, ale nigdy nie widziałem tego wydania.
Bardzo cenię w twórczości Wiesława Wernica opisy autentycznych wydarzeń z historii Stanów Zjednoczonych. To właśnie dzięki pańskiemu Ojcu dowiedziałem się na przykład o Wyprawie Donnera. Skąd pański Tata czerpał wiedzę na ten temat?
W latach 1965-1975 korzystał sporadycznie ze zbiorów bibliotecznych amerykańskiej ambasady. Sporo opracowań polskich i angielskich zdobywał też w rozmaitych antykwariatach w Warszawie. Później ja, gdy zamieszkałem od 1974 roku w Kanadzie, mogłem przez wiele lat dostarczać Ojcu wiele źródłowych materiałów i publikacji o Dzikim Zachodzie, Takich, jak na przykład pięknie wydana seria siedemnastu albumów Time-Life zatytułowana „The Old West”, której każdy tom szczegółowo opisuje inny aspekt życia na Dzikim Zachodzie.
W jaki sposób pisał swoje powieści Wiesław Wernic? Czy miał jakieś ulubione miejsce, w którym się wtedy zaszywał?
Zawsze pisał najpierw ręcznie, długopisem w zeszycie, potem przepisywał na maszynie do pisania przez kalkę w trzech egzemplarzach. Domowe komputery, kserokopiarki i Internet przecież wtedy nie istniały! Podziwiałem, że potrafił pisać w każdych warunkach – na balkonie naszego mieszkania na siódmym piętrze nad hałaśliwą ulicą Marszałkowską, na ławce w parku Łazienki, na leżaku nad brzegiem jeziora Nidzkiego na Mazurach. Potrafił wszędzie, w każdych warunkach odizolować się od często szarej rzeczywistości Polski Ludowej, o której pisał jako dziennikarz, i przenieść się w krainę barwnej fantazji literackiej Dzikiego Zachodu. Mam w domu kilka tych brulionów powieści zapisanych ręcznie. Mam również bardzo dużo brulionów, w których Ojciec wklejał wycięte z gazety wszystkie swoje felietony dziennikarskie. Może je warto kiedyś wydać w książce.
Czy pański Tata kiedykolwiek odwiedził miejsca, o których pisał w swoich książkach?
Moi Rodzice odwiedzili mnie w Kanadzie dwukrotnie. Niestety nie wybraliśmy się na zachód Ameryki, głównie z powodu ograniczeń finansowych. Byłem jeszcze wtedy studentem-doktorantem. Zwiedziliśmy jednak wypożyczonym samochodem wschodnią stronę od miasta Waszyngton w Stanach, poprzez Nowy Jork, Pensylwanię, dalej Niagarę i Toronto aż do Halifax w Nowej Szkocji – ta wyprawa w 1976 roku została przez Ojca znakomicie i z humorem opisana w nieopublikowanej do dziś książce „Dzień Dobry Kanado”. Drugi raz rodzice przylecieli w 1977 roku na mój ślub z rodowitą Kanadyjką o imieniu Tanya Barrett we Fredericton w New Brunswick, gdzie robiłem doktorat z chemii organicznej. Ale potem ja, w wiele lat później, zwiedzałem Arizonę i ze zdumieniem stwierdziłem, że przyroda, monumentalne, czerwone skały i olbrzymie kaktusy saguaro wyglądają dokładnie tak jak w powieści „Słońce Arizony”. To samo stwierdziłem po mojej wizycie w Nowym Meksyku oraz w Górach Skalistych w stanie Colorado. Mój Ojciec opisał te miejsca tak jakby sam tam był! Zresztą, kiedy pytałem Ojca skąd bierze te opisywane obrazy przyrody, jak wymyśla przygody i dialogi swoich bohaterów – mówił, że On je po prostu „widzi i słyszy”. Widział je oczami swojej ogromnej wyobraźni.
Czy podczas wizyt w Kanadzie pański Ojciec spotkał się z Indianami?
Wstępnie podam, że dzisiaj używanie w Kanadzie i w USA nazwy „Indianie” jest „politycznie nie poprawne”, ponieważ przyjęło się, że ta nazwa ma negatywne zabarwienie. Podobnie zamiast „obraźliwej” nazwy „Murzyn” albo „Czarny” obowiązuje nazwa „African American”. O Indianach publicznie mówi się dziś albo „Native Americans” albo „Aboriginals”. Przy czym przyjęło się, że jeśli sami Indianie mówią o sobie „Indians” to nie ma w tym nic obraźliwego. Podobnie nikt nie czuje się obrażony, gdy „African American” publicznie używa określenia „Czarny” albo „Murzyn”. Tylko oni sami maja do tego prawo.
Odwiedziliśmy razem rezerwat Indian Tobique w Nowym Brunszwiku, ojciec mówił dobrze po angielsku, ale ja, będąc niejako „gospodarzem”, przedstawiłem go, opowiedziałem o czym pisze. Ojciec podarował wodzowi Indian swoją książkę wraz z autografem. Wódz bardzo podziękował i powiedział, że w ramach odwdzięczenia zrobi coś, czego nigdy przedtem nie zrobił, a mianowicie otworzył skrzynię i wyjął z niej stary, 150-letni, bogato zdobiony strój indiański z pióropuszem z orlich piór i naszyjnikiem z pazurów niedźwiedzia grizzly, zakładany tylko przy największych świętach. Ojciec ten strój założył a ja zrobiłem sporo zdjęć. Wiąże się z tym kolejna anegdota. Jedno z tych zdjęć w indiańskim stroju wisiało potem u mego Taty w Warszawie na ścianie sypialni oprawione w ramki. Babcia Basia, macocha mego ojca, spojrzała na tę fotografię i powiedziała – „Wiesz Wiesiu, na tym zdjęciu widać, że żaden biały człowiek nie potrafi naśladować tej wyjątkowej szlachetności, którą Indianie mają w twarzy”. Ojciec na to – „przecież to jestem ja!” „O rzeczywiście!” – zawołała babcia Basia. – „Nie poznałam!”
Podczas obu wizyt w Kanadzie i USA, Ojciec dużo czasu spędzał w bibliotekach, gdzie studiował mapy i zbierał materiały do swoich książek. Zwiedził również olbrzymie Muzeum Historii Indian w Nowym Jorku, które wtedy jeszcze mieściło się w Harlemie. Odwiedził też rezerwat Mohikanów – Indian w „Kahnawake Mohawk Territory” bardzo blisko centrum Montrealu, na drugim brzegu rzeki Świętego Wawrzyńca. I w pewnym sensie przeżył szok. To były liche domki, na schodkach siedzieli dosyć wynędzniali ludzie, byle jak ubrani. Popijali piwo z butelki, palili dużo, niewiele robili. Dzieci biegały brudne, zaniedbane. To był obraz, który nijak nie przystawał do reszty Kanady. Tłumaczyłem Ojcu, że Indianie, jako rdzenni mieszkańcy Ameryki, nie płacą żadnych podatków. A podatek to jest w Kanadzie spora część dochodów – nawet czasami powyżej 50% (stopa podatkowa rośnie wraz z dochodami). Oprócz tego, Indianie mają sporą zapomogę socjalną od rządu, opiekę medyczną i prawo do pobierania rządowej emerytury. I to jest chyba problem, bo kiedy człowiek może wygodnie żyć i nic nie robić, to gnuśnieje.
Wiesław Wernic w stroju indiańskim w Kanadzie
Czy Pana Ojciec chciał kiedykolwiek zamieszkać na stałe w Kanadzie?
Nigdy. Wielokrotnie to proponowałem, była taka możliwość. Gdy w 1978 roku zmarła moja Mama, byliśmy z żoną gotowi przyjąć Ojca pod nasz dach, ale powiedział, że „starych drzew się nie przesadza”. Uważał, że jest za późno, żeby zmieniać swoje życie, poza tym najlepiej czuł się w Polsce, w Warszawie. Mógł sobie rano kupić gazetę „Życie Warszawy”, pójść na kawę do kawiarni „Pod Gwiazdami”, zajrzeć do redakcji, gdzie zawsze czekał na niego jego pokój i jego maszyna do pisania, mimo że już był na emeryturze. Lubił podróżować literacko na Dziki Zachód, ale Polska to był jego codzienny świat. Jego miejsce.
Za każdym razem, gdy czytam którąś z powieści pańskiego Ojca, zastanawiam się, czy Doktor Jan to alter ego Wiesława Wernica? Czy Tata wspominał coś na ten temat?
Ilekroć pytałem Ojca, kim tak naprawdę jest doktor Jan i dlaczego jako jedyna postać nie posiada nazwiska, wtedy uśmiechał się takim lisim uśmiechem i nie odpowiadał. A właściwie odpowiadał pytaniem – „a jak myślisz, dlaczego?” Dlatego ja uważam, że ta postać to był On sam. Jego alter ego. Chociaż On sam nigdy tego nie potwierdził. Uciekał od trudnej i szarej, polskiej rzeczywistości Polski Ludowej w kolorową krainę literackiej fantazji. Dzięki temu mógł przeżyć w jednym życiu dwa życia. To drugie będzie trwało dopóki istnieją czytelnicy.
Czy kiedykolwiek były albo są obecnie plany na ekranizację którejś z książek albo całego cyklu?
O ile dobrze pamiętam, po ukazaniu się trzech pierwszych tytułów, zadzwonił do mego Ojca jego stary znajomy z redakcji Tygodnika Demokratycznego – Andrzej Tylczyński – dziennikarz i autor tekstów popularnych wtedy piosenek (np. „Goniąc kormorany” w wykonaniu Piotra Szczepanika , „Domek bez adresu” w wykonaniu Czesława Niemena czy „Dzisiaj, jutro, zawsze” w wykonaniu Bogdana Łazuki). Powiedział, że znany polski reżyser (nazwiska nie ujawnię) ma pomysł na nakręcenie filmu opartego na jednej z powieści i że zaproponował mu, żeby napisał scenariusz. Niestety ten projekt szybko rozpłynął się i nic z tego nie wyszło. Dzisiaj myślę, że Tata po prostu nie potrafił o to zadbać. Był za mało przedsiębiorczy.
Zapewne wielu miłośników twórczości pańskiego Ojca zastanawia się, czy kiedykolwiek doczekamy się premiery „Chaty Starego Niedźwiedzia”, czyli powieści, której Wiesław Wernic nie zdążył dokończyć. Czy może Pan coś powiedzieć na ten temat?
Jestem pewien, że tak. W maszynopisie mam 273 strony oraz kilkanaście stron zapisanych ręcznie. Ta powieść składa się z dwóch, niepołączonych ze sobą części. Moim zdaniem również brakuje około stu stron do zakończenia. Chciałbym bardzo samemu to ukończyć. Trzydzieści lat temu obiecałem sobie i czytelnikom, że ja napiszę dokończenie tej powieści, w którym nastąpi połączenie tych dwóch wątków. Niestety intensywna praca zawodowa (jestem chemikiem farmaceutycznym – wymyślam i syntetyzuję nowe, potencjalne leki anty-rakowe) dotąd mi nie pozwalała, ale w tym roku dzięki przejściu na częściową emeryturę, stało się to możliwe… Mam kilka pomysłów. Myślę też o zaproponowaniu współpracy z panu Wojciechowi Wójcikowi, który w 2005 roku napisał nigdy niewydaną powieść „Czarna Gwiazda” z bohaterami powieści mego Ojca – doktorem Janem i Karolem Gordonem, idealnie naśladując styl! Niestety po naszym spotkaniu w Warszawie w 2007 roku kompletnie straciłem z Nim kontakt.
A czy istnieją jeszcze jakieś książki pańskiego Taty, które do tej pory się nie ukazały?
Rezultatem dwukrotnego pobytu w Kanadzie był materiał na książkę „Dzień dobry, Kanado”. Ojciec napisał tę książkę-reportaż w 1977 roku, ale nigdy jej nie opublikowano w Polsce Ludowej, chyba dlatego, że była zbyt pochwalna dla współczesnej Kanady. Wydawnictwo „Czytelnik” nie chciało tego wydać prawdopodobnie z powodu niepoprawności politycznej. Ja mam maszynopis tej książki i mam umowę z wydawnictwem Publio w Warszawie na wydanie jej teraz w postaci e-booka. Przygotowanie zajmie kilka miesięcy, bo muszę przeskanować prawie 400 stron maszynopisu i zrobić komputerową konwersję do tekstu w MS Word, potem poprawić błędy w tym tekście. No i wstawić zrobione przeze mnie liczne fotografie. Poza tym zacząłem sam tłumaczenie na angielski powieści „Tropy wiodą przez prerię” pod roboczym tytułem „Trails through the praire”, który wymyślił mój starszy syn Robert. Stwierdził, że tytuł „Trails are leading through the praire” jest zdecydowanie za długi.
Od pewnego czasu wydawnictwo „Siedmioróg” wznawia kolejne tomy cyklu o przygodach Doktora Jana i Karola Gordona. Wielkim plusem tych wydań jest to, że nawiązują one okładkami do serii wydawanej w ubiegłym wieku przez wydawnictwo „Czytelnik”. Może Pan powiedzieć jak do tego doszło?
Tak, od 2016 roku wydawnictwo Siedmioróg wydało już czternaście tytułów z dwudziestu. Ostatnio wydany tytuł to „Old Gray”. Następny, piętnasty będzie „Skarby Mackenzie”. To długa i prawie detektywistyczna historia. Najpierw Wydawca – „Siedmioróg” długo szukał kontaktu ze mną. Od ZAIKS-u otrzymał adres mojej bliskiej znajomej w Warszawie, która bardzo pomagała mi w sprawach prawnych po śmierci mego Ojca i w kwietniu 2016 napisał do Niej, uznając, że jest Ona moim pełnomocnikiem. Przekazała mi kopię tego „historycznego” listu i wtedy nawiązałem kontakt emailowy i telefoniczny z panem Tomaszem Michałowskim – właścicielem wydawnictwa „Siedmioróg”. Zaproponował mi wydanie drukiem całej serii pod warunkiem, że książki te będą zawierały te same ilustracje, co oryginalne wydanie „Czytelnika”. Znakomite rysunki do wszystkich tych powieści zrobił Stanisław Rozwadowski i tylko on posiadał do nich prawa autorskie. Problem polegał na tym, że Rozwadowski zmarł w 1996 roku. Nikt w wydawnictwie „Czytelnik” nie wiedział, kto odziedziczył prawa autorskie. Wtedy z pomocą przyszedł mi pan Rafał Skrzypczak – założyciel portalu www.wernic.pl. Sprawdził w jakich innych wydawnictwach były potem publikowane ilustracje Rozwadowskiego. Po tych żmudnych poszukiwaniach, okazało się, że wydawnictwo „Nasza Księgarnia” drukowało ilustracje Rozwadowskiego w niektórych książkach dla dzieci jeszcze w 2003 roku, a więc 7 lat po śmierci ilustratora. Rafał Skrzypczak zdobył od nich emailowy adres spadkobierczyni. Wtedy już ja sam nawiązałem kontakt z panią Anną Dębniak-Sielanko, siostrzenicą Stanisława Rozwadowskiego i jedyną spadkobierczynią praw autorskich do Jego wszystkich ilustracji i przekazałem ten kontakt do właściciela „Siedmiorogu”. Z radością zgodziła się podpisać oddzielną umowę na opublikowanie ilustracji swego wujka w westernowej serii mego ojca.
Ale to jeszcze nie załatwiało sprawy. Same teksty wszystkich powieści w starych wydaniach „Czytelnika”, czyli w sumie około 6000 stron, przeskanowałem dwa lata wcześniej i skonwertowałem do formatu Word dla wydawnictwa Publio, które opublikowało je wszystkie w postaci plików ebook. Problem był z ilustracjami. Po długich poszukiwaniach okazało się, że ani wydawnictwo Czytelnik, ani pani Anna nie posiadają oryginałów ilustracji – rysunków Rozwadowskiego. A ilustracje w starych wydaniach książek Czytelnika są zanieczyszczone i wyblakłe z powodu kiepskiej jakości papieru drukarskiego, kiepskiej farby drukarskiej oraz minionego czasu – ponad 50 lat. Ponadto wiele ilustracji jest tam rozłożone na dwóch stronach i proste skanowanie daje po środku grubą czarną kreskę. Z drugiej strony, ręczne kopiowanie rysunków byłoby zbyt pracochłonne i kosztowne. A każda powieść zawiera około 15 ilustracji. Wtedy ja sam przeskanowałem wszystkie ilustracje z 20 powieści (czyli około 300 ilustracji) i każdy skan oczyszczałem komputerowo używając programu Adobe Photoshop. Usunąłem wszystkie plamki, poprawiłem kontrast, w kilku przypadkach dodałem cyfrowo brakujące lub zatarte fragmenty, usunąłem czarny pasek przerwy dzielący dwie strony rysunku. To była olbrzymia praca! Odświeżeniem tylko samych okładek zajęło się Wydawnictwo „Siedmioróg”. Ostateczny rezultat był nadspodziewanie dobry. Dwie okładki w wydaniu Czytelnika z niewiadomych do dziś powodów, odbiegały stylem i formatem od pozostałych: #6 „Łapacz z Sacramento” oraz #8 „Gwiazda Trapera” . Tylko te dwie okładki zostały zaprojektowane w stylu podobnym do pozostałych na nowo przez rysownika wydawnictwa „Siedmioróg”.
Wiesław Wernic w 1980 roku
Jak zachęciłby Pan tych, którzy jeszcze nie czytali książek Wiesława Wernica do sięgnięcia po nie? Co w nich odnajdą?
Odnajdą niezwykłe i zajmujące historie z życia Dzikiego Zachodu, opowiedziane świetnie znakomitą polszczyzną i dające czytelnikowi nadzieję, że zawsze może być lepiej. Bo w każdej książce mojego ojca jest bardzo dużo nadziei na lepsze życie. Każda z tych powieści kończy się pozytywnie. To westerny w tradycyjnym stylu, gdzie dobro zawsze zwycięża zło. Są to książki o nadziei, która potrafi przezwyciężyć wszelkie przeciwności.
Często sięga Pan po powieści Ojca?
Czytałem każdą z nich kilkakrotnie, więc tylko czasami jeszcze raz czytam te, które lubię najbardziej. Kilka miesięcy temu na zamówienie wydawnictwa „Siedmioróg” nagrałem własnym głosem w moim domowym studio cały tekst powieści „Tropy wiodą przez prerię”. Ponad 9 godzin czytania i edytowania nagrań zajęło mi 3 miesiące pracy. Starałem się czytać dramatycznie i „aktorsko”, to znaczy zmieniałem głos dla różnych postaci. Dodatkowo na tym audiobooku nagrałem „westernową balladę” – z tekstem mego Ojca (to są dwie zwrotki ballady śpiewanej przez szeryfa w powieści „Szeryf z Fort Benton” ) oraz z moją muzyką, w aranżacji i przy akompaniamencie gitary Jerzego Petera. Można ją zobaczyć jako nagranie video na portalu Youtube. https://www.youtube.com/watch?v=1xN3l8HlJJc
Jaka jest Pana ulubiona książka Wiesława Wernica i dlaczego?
Najczęściej sięgam po powieść „Słońce Arizony”, może dlatego, że pomysł rozpoczęcia narracji w „trzeciej osobie” sam podsunąłem memu Tacie. Ponadto znakomicie opisuje krajobrazy Arizony oraz opowiedziana tam historia ma cechy zagadki detektywistycznej. Wszystkie powieści uważam za świetnie napisane, chociaż, gdy przyjrzeć się uważnie, każda jest w nieco innym stylu.
Czy był jakikolwiek Pana udział w powstawaniu tych powieści, a jeżeli tak, to jaki?
Opowiadałem już jak „zmusiłem” Ojca do dokończenia pierwszej powieści. Ale potem podsuwałem Ojcu niektóre pomysły. Na przykład w powieści „ Łapacz z Sacramento” całkowicie moim pomysłem była scena w pociągu, w której elegancko ubrany bandyta „Czarny Jack” najpierw bardzo przyjacielsko rozmawia i podaje swoje ozdobne pistolety do obejrzenia a potem celuje z tych pistoletów do swoich przed chwilą „zaprzyjaźnionych” rozmówców, żeby ich obrabować. Wymyśliłem też charakterystyczny dla niego ruch nawijania i odwijania na przemian łańcuszka z kluczykiem na wskazujący palec. Potem podsunąłem Ojcu pomysł ostatniej powieści „Złe miasto”, o politycznym podtekście. Napisał ją w 1985 roku. Powieść opowiadała o miasteczku, w którym rządzi szeryf dyktator, bez którego aprobaty tak naprawdę nic nie może się wydarzyć, nie można tam wjechać ani stamtąd wyjechać bez specjalnej przepustki. „Złe miasto” miało być zakamuflowaną satyrą na autorytarny system, jaki panował w Polsce Ludowej i w innych „demoludach”, a hasła typu „Popieramy naszego szeryfa”, można łatwo odnieść do hasła „Cały Naród razem z Partią”. Być może właśnie dlatego wydano tę powieść dopiero w 1990 roku, już 4 lata po śmierci Ojca. Może też dlatego nikt z czytelników w 1990 roku już nie rozpoznał satyry na Polskę Ludową.
Czy z któregoś tomu Tata był najbardziej dumny?
Trudno to ocenić, ale chyba największą satysfakcję miał wtedy, gdy musiał długo poszukiwać historycznych i geograficznych materiałów do powieści „Skarby Mackenzie”. Jest to jedyna powieść, w której Ojciec zamieścił posłowie dokładnie opisujące historyczną literaturę źródłową, którą sam odnalazł w uniwersyteckiej bibliotece w Kanadzie. Pamiętajmy, że wtedy Internet jeszcze nie istniał.
Ostatnie słowa napisane przez Wiesława Wernica do nieukończonej powieści ,,Chata Starego Niedźwiedzia”
Czy powieści Wiesława Wernica mogą dziś zaciekawić najmłodsze pokolenie czytelników? Dlaczego warto sięgnąć po powieści pańskiego Ojca?
Warto je czytać, bo opowiadają fascynujące przygody a jednocześnie przekazują młodym czytelnikom sporo wartości humanistycznych – przede wszystkim przekonanie, że ważne i godne naśladowania są takie cechy charakteru jak uczciwość, szlachetność obrony słabszych, pasja poszukiwania prawdy, niezłomność w dążeniu do celu. A poza tym dają sporo rzetelnej informacji o historii, geografii i kulturze Ameryki Północnej. I napisane są pięknym, polskim językiem, który według mnie niestety zanika, zwłaszcza w popularnych dzisiaj w Polsce powieściach sensacyjnych.
Dziękuję za rozmowę.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum pana Dominika. Serdecznie dziękuję za wyrażenie zgody na umieszczenie ich na blogu.
A czy Waszym zdaniem, powieści Wiesława Wernica mogą dziś zaciekawić najmłodsze pokolenie czytelników? Zapraszam do komentowania.