Jest krew… – Stephen King
Pięć lat po premierze swojego ostatniego zbioru opowiadań, Stephen King ponownie zaserwował czytelnikom antologię. „Jest krew…”, bo o tej książce mowa, to kolejny dowód na to, że Król potrafi pisać zarówno rewelacyjne opasłe tomiszcza, ale także krótkie historie, które potrafią zachwycić.
Stephen King (pisze także pod pseudonimem Richard Bachman) urodził się 21 września 1947 w Portland. Jako dziecko był świadkiem nieszczęśliwego wypadku – jeden z jego przyjaciół został potrącony przez pociąg i zmarł. King zanim odniósł sukces jako pisarz pracował, jako nauczyciel języka angielskiego w szkole. W 1973 roku ogromny sukces literacki odniosła jego pierwsza powieść „Carrie”. Od tamtej pory jego książki rozeszły się w nakładzie przekraczającym 350 milionów egzemplarzy, co czyni go jednym z najbardziej poczytnych pisarzy na świecie. Jest wielokrotnym zdobywcą Nagród Brama Stokera i British Fantasy Award. W 1999 roku został potrącony przez samochód. Jego obrażenia – wielokrotne złamanie biodra, połamane żebra i uszkodzone płuco – unieruchomiły go w szpitalu na prawie trzy tygodnie. King przez ponad dziesięć lat miał problemy z alkoholem i narkotykami. Jego dwaj synowie – Owen King oraz Joe Hill – również są pisarzami.
Książka składa się z czterech opowiadań. Pierwszym z nich jest „Telefon pana Harrigana”. Jest to historia kilkuletniego chłopca, który przyjmuję propozycję pracy u podstarzałego milionera, która ma polegać na czytaniu mu książek i wykonywaniu drobnych prac domowych. Z czasem ich relacja zmienia się w przyjaźń, a dużą w tym rolę odgrywa telefon, który dzieciak podarowuje biznesmenowi. A kiedy mężczyzna umiera, urządzenie zaczyna pełnić jeszcze ważniejszą rolę. Przez pierwsze kilkanaście kartek tej noweli niewiele się dzieje, co może lekko zniechęcić czytelników, którzy lubią mocne uderzenia od samego początku. Tutaj akcja rozkręca się powoli i z każdą kolejną stroną robi się coraz ciekawsza, dzięki czemu wsiąkałem w nią coraz bardziej. Zresztą momentami, to opowiadanie bardzo przypominało mi inną minipowieść Króla którą bardzo lubię, a mianowicie „Zdolnego ucznia” ze zbioru „Cztery pory roku”, za co daje mu kolejnego plusa. W obu przypadkach Stephen rewelacyjnie nakreślił relacje pomiędzy młodzieńcem, a starcem.
Drugą nowelą w tej antologii jest „Życie Chucka”, w której to autor przedstawił ostatnie miesiące życia śmiertelnie chorego księgowego. Zrobił to jednak w bardzo nietypowy sposób, ponieważ opisał je w trzech aktach z odwróconą chronologią. Powoduje to, że jest to bez wątpienia najbardziej dziwne opowiadania w tym zbiorze, ale jednocześnie intrygujące i z pięknym przesłaniem, żeby cieszyć się każdą, nawet najdrobniejszą chwilą swojego życia.
Kolejną i zdecydowanie najdłuższą nowelą jest „Jest krew, są czołówki”, w której to główną bohaterką jest dobrze znana fanom twórczości Stephena Kinga Holly Gibney. Prowadzi ona śledztwo w sprawie zamachu w jednej ze szkół, w którym to śmierć poniosło wiele dzieci. Podejrzenie pada na znanego dziennikarza, który nie do końca jest tym, za kogo się podaje. Jak już pisałem w opinii na temat „Outsidera”, nie lubię postaci Holly, która praktycznie na każdym kroku niesamowicie mnie irytowała. Tym razem nawet jeszcze mocniej. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to najbardziej nielubiany przeze mnie bohater, jaki wyszedł spod ręki mojego ulubionego pisarza. Nie polubiłem jej ani w trylogii Pana Mercedesa, ani we wspomnianym „Outsiderze” (Nawiasem mówiąc, ta minipowieść jest właściwie kontynuacją tej książki i jest w niej mnóstwo spoilerów, dlatego jeżeli ktoś z Was jeszcze nie czytał ani jej ani trylogii, to lepiej niech sobie odpuści tę nowelę.) i nie ma mowy, żeby to się zmieniło. A co do samego opowiadania, to nie byłoby ono jeszcze takie najgorsze, gdyby nie beznadziejne zakończenie, które było bardzo, ale to bardzo naiwne.
Ostatnią, a zarazem w mojej ocenie najlepszą minipowieścią w tym zbiorze jest „Szczur”. Jest to historia pisarza, który chociaż jest cenionym autorem opowiadań, to marzy o tym, żeby napisać powieść. Kilkakrotne próby osiągnięcia tego, doprowadzają go niemal do szaleństwa i wtedy na swej drodze spotyka tytułowego gryzonia, który w zamian za uratowania życia, proponuje mu pomoc w spełnieniu tego marzenia. Ale jest jeden, bardzo nietypowy warunek… Niby temat bardzo oklepany, ale przyznam się, że niesamowicie wciągnęła mnie ta nowela. Czy warto zawierać pakt z diabłem? Czy ja na pewno odrzuciłbym jego propozycję? Czy warto po trupach dążyć do celu? To tylko kilka pytań, które autor stawia nam w tym opowiadaniu. Warto przeczytać i spróbować samemu na nie odpowiedzieć.
„Jest krew…” to bardzo dobra lektura. Bardzo się cieszę, że mój ulubiony pisarz jest w dobrej formie. Jak to zwykle w zbiorach opowiadań, nie wszystkie utwory trzymają wysoki poziom. W tym mamy perełkę, bardzo dobre opowiadanie i intrygującą nowelę. Jest również minipowieśc, która mnie osobiście kompletnie nie przekonała, ale wiem, że jest duże grono fanów Holly Gibney i oni mogą być tym opowiadaniem zachwyceni. Dlatego warto sięgnąć po tę antologię, bo każdy znajdzie w niej coś dla siebie.
Moja ocena: 7/10
Czytaliście „Jest krew…”? Zapraszam do komentowania.